Lanzarote, czyli co się źle zaczyna dobrze się kończy

Początek
Wstaje rano i nieprzytomna po niemal nie przespanej nocy, wsuwam śniadanie. Muszę jeszcze dotrzeć na ćwiczenia z psychologii, na których i tak mam przerąbane za absencje. Ten rok jest szalony to fakt, dlatego ciągle zbieram karne zadania. No nic, studia dzienne to wyzwanie dla podróżników.
Los mi jednak sprzyja bowiem znajduję miejsce tuż pod uczelnią i w dodatku jestem przed czasem. Wykład wydaje się dość ciekawy, a że chce wyjść chwilę wcześniej staram się być aktywną.
W końcu wychodzę z sali i kieruję się w stronę zaparkowanego auta, tak jak umówiłam się z Kasią. Dostaję na whatsupie wiadomość, że jest paskudnie zimno i że czeka przy samochodzie.
Pakujemy się, śmiejąc się z naszych wypełnionych po brzegi plecaków, rekomendowanych jako mały bagaż przez wizzair’a.
Szczerze nienawidzę tych linii, a może bardziej lotniska katowickiego, ale o tym za chwilę.
Droga mija nam przyjemnie, nie możemy się doczekać poznania naszego przyjaciele, właściwie bardziej Kasi niż mojego, bowiem tylko ona ma takie zdolności poznawania niesamowitych ludzi.
To jeden z najbardziej spontanicznych i lekko szalonych wyjazdów, jak się później okaże jeden z najbardziej magicznych.
Docieramy na lotnisko i zaczyna się horror pyrzowicki.
Co prawda plecaki przechodzą w ramach małego bagażu i kod QR z biletu działa, ale akcja zaczyna się w momencie, gdy wygrywam biało- zielony bilecik na specjalną kontrolę. Serio wyglądam na przemytnika kokainy?!
Nieudolny pan pyta czy mam płyny powyżej 100ml i zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie. Plecam idzie do skanera, a ja zostaje zmacana przez panią a potem grubego ochroniarza. Uwłaczające. Gdy myślę, że więzienne procedury mam już za sobą zostaję zawołana do plecaka.
-Wyjęła Pani płyny- pyta łysy zza ekranu komputera.
– nikt nie kazał mi tego robić, są mniejsze niż 100ml- odpowiadam.
– Proszę je wyjąć i włożyć do plastikowego pojemnika- nakazuje sfrustrowany gbur, który czuje się niczym pan na włościach.
Powstrzymuje się od komentarza i wyjmuje na boku kosmetyki, które pakuje do dwóch siateczek.
Przechodzę przez bramkę ponownie i znów ta sama kontrolerka mnie obmacuje. Zastanawiam się czy ma w tym przyjemność i z irytacją przewracam oczami. Grubemu, przywykłemu najwyraźniej do pasażerskiej uległości, wyraźnie się to nie podoba. Mam to jednak w poważaniu, nie lecę pierwszy raz w życiu, i wiem jak powinnam być traktowana, a już napewno nie tak.
– Proszę zamknąć worek i spakować wszystko do jednego- władczo nakazuje Łysy.
– Obawiam się, że się nie zmieszczę- zauważam
– W takim razie proszę wyrzucić nadmiar- z wyraźną satysfakcją każe Łysy.
– Wyrzucić? Inni pasażerowie mieli dwa woreczki i było okey, zgodnie z prawem mogę mieć 1l substancji w opakowaniach po 100ml każdy- odpowiadam, w końcu znam swoje prawa.
– Każdemu przysługuje jeden woreczek- brnie w zaparte Łysy, wpierany przez zgraje antypatycznych kontrolerów.
Ja rozumiem, że jest zimno i zapewne szlag ich trafia, że siedzą w pracy, ale bez przesady.
– W takim razie chcę rozmawiać z Pana przełożonym- rządam, pomału wyprowadzona z równowagi.
Dziwne, że na całym świecie są nagle inne procedury a Pyrzowice raz po raz utwierdza mnie w przekonaniu, że nie warto korzystać z usług tego lotniska.
Tym razem miarka się przebiera i jestem gotowa napisać skargę na owy personel.
– Kupując bilet zaakceptowała Pani regulamin, w którym jest napisane o ilościach kosmetyków.- twierdzi siwiejący kontroler.
– Owszem dlatego wiem, że mogę wziąć taka a taką ilość łaczną i obecnie jej nie przekraczam. Proszę o pokazanie mi tego regulaminu w takim razie.- mówię już wyraźnie poirytowana, powstrzymując się od pejoratywnych określeń, które zaczynają przychodzić mi do głowy.
– Jest w internecie- odpowiada Siwy.
– Z całym szacunkiem, ale nie mam obowiązku posiadania internetu, natomiast Pana obowiązkiem jest posiadać twarde argumenty, w tym przypadku regulamin, który jest Pana narzędziem pracy- odpowiadam, uspokajając głos.
– Za to ja nie mam obowiązku pokazywać Pani regulaminu- niemal wykrzykuje Siwy.
– Okey, załatwię to inaczej- odpowiadam i wyrzucam krem.
Łysy po raz kolejny dopytuje czy spakowałam wszystkie płyny, a ja patrze na niego gniewnym spojrzeniem. Nie jest łatwo wyprowadzić mnie z równowagi, ale teraz mam nadzieję, że zginie w piekle.
Dzwonie do mojego prawnika, który utwierdza mnie w przekonaniu by złożyć skargę, na spokojnie po powrocie.
Przyjaciółka uspokaja mnie, mówiąc że to drobiazg i wiem że chce dobrze. Dla mnie to jednak nie jest drobiazg i bynajmniej nie chodzi o krem. Ani o wizzair’a tak na prawdę. Linia lotnicza nie ma tu większego znaczenia, chodzi o kaprys i widzi misię kontrolera.
Zupełnie jakby wszyscy wygrali pracę w konkursie na największego chama roku.
Nie będę niczyim podnóżkiem tylko po to, by ten ktoś poczuł się dobrze moim kosztem. Napiszę skargę teraz jednak za radą prawnika uspokajam się wewnętrznie, czeka na mnie gorąca wyspa i tydzień błogiego lenistwa.
Dzień pierwszy i spotkanie z Mają
 
Lądujemy niemal w oceanie, jednak to tylko moje wrażenie ze wzgledu na położenie lotniska. Niesamowite! Od początku zaczyna się świetnie!
Bierzemy nasze plecaki i stawiamy stopy na wulkanicznej wyspie. Uwielbiam ten zapach oceanu, który nas otacza.
Kumpela odpala internet by sprawdzić czy nasz przyjaciel coś pisał, po czym wychodzimy poczekać na naszego super uprzejmego kierowce 🙂
Mamy chwilowego pietra czy przyjedzie oraz czy nie będzie chciał nas posiekać na kawałeczki 😉 Wiecie, wegańskie mięsko zawsze w cenie 🙂
A tak poważnie to naprawdę mamy pietra, przynajmniej ja 😉
Wszyscy wiemy jednak, że weganin, który adopotował owce nie może być złą osobą, co więcej jestem podekscytowana spotkaniem z Mają- owcą celebrytką! Swoją drogą to dość niezwykłe mieć owce w domu i traktować ją jak domownika. Na samą myśl robi mi się cieplej na sercu i z miejsca pałam sympatią to tej rodziny.
Witamy się z Pablem, który wygląda lepiej niż na zdjęciach i wita nas ciepło. Czuje się jak w filmie i dobrze mi z tym. Wsiadamy do niebieskiego range rovera i jedziemy do naszego nowego domu. Trudno w to uwierzyć, ale dosłownie trafiamy do raju- bungalowu położonego na najlepszej ( ponoć) plaży z widokiem na ocean! Od progu wita nas wielki rotwailer,który okazuje się najbardziej przyjacielskim psem na świecie, oraz cała ekpia psów, kotów i Maja.
Nie wierze we własne szczęście:) Kumpela patrzy na mnie porozumiewawczo i chyba sama nie wierzy w to co się dzieje.
Po gorącym przywitaniu się ze wszystkimi czworonożnymi mieszkańcami, poznajemy tatę Pabla. Uśmiechnięty od ucha do ucha wita się z nami serdecznie i zaprasza do środka. Jesteśmy trochę skrępowane i nie przyzwyczajone do takiej otwartości z miejsca, ale dzięki temu czujemy się jak część rodziny, a nie jak intruzi. Prawdą jest, że Hiszpanie są niezwykle towarzyscy i gościnni, a przy tym bardzo pozytywni – jednym słowem komplet cech idealnych 🙂
Słuchamy opowieści o uratowanych domownikach, o długiej drodze jaką przebył  Conor ( rotwailer) by z groźnego, walczącego w walkach psów agresora, przeistoczyć się w potulną owieczkę, będącą nie jednokrotnie matką dla osieroconych kociąt.
Patrząc na niego ciężko uwierzyć, że kiedykolwiek mógł być agresywny. Podziwiam tatę Pabla za taką wytrwałość i w duchu mam nadzieję spotkać na swojej drodze więcej takich osób.
Idziemy się rozgościć w naszym domku, po czym zostajemy zaproszone na kolacje. Co za gościnność❤️.
Nasz domek składa się z jednego wielkiego pokoju z wnęką na sypialnię, kuchni oraz sporej łazienki z dużym prysznicem. Do tego taras na którym przesiadują koty, co jak dla mnie jest wielkim plusem.
Rozpakowujemy nasze rzeczy i idziemy pod prysznic.
Następnie gdy już jesteśmy gotowe Pablo zaprasza nas na kolacje i podaje wegańską carbonarę, którą jem po raz pierwszy i jest naprawdę super!
Po kolacji wyprowadzamy Maję i psy i idziemy na spacer po plaży.
Dzień zdecydowanie zalicza się do udanych!
Dzień drugi, w którym we trójkę odrywamy wyspę po raz pierwszy.
Budzą nas promienie słońca i już wiemy, że dzień będzie udany. Jest piękna pogoda, a gdy tylko otwieram drzwi wita się ze mną piękny czarny kot. Pozwala się pogłaskać, sprawiając, że w duchu podskakuje z radości. Tak – mam kocią manie, ale psią i owczą też. Jestem na maksa podjarana tym niemałym zwierzyńcem jaki tu panuje. Zupełnie jakbym trafiła do raju. Fakt, że dopiero po kilku dniach dostrzegam ogrom pracy przy takiej czeredzie, nie mniej jednak dalej jestem zauroczona. Zresztą największą furorę robi Maja owca, która sama w sobie jest urocza, a opowieści Pabla na jej temat tylko podbijają jej atrakcyjność. Owca wie, że jest w centrum zainteresowania i że wszystko jej wolno oraz to że nawet psy mają przed nią respekt. Typowa królowa! 😀
No, ale umówmy się, kto jest najbardziej puchaty członkiem zespołu? 😀

Jak widzicie Maja to wypisz wymaluj chodząca chmurka, do tego jaka modelka! <3

Po spacerze z Królową Owiec oraz psami, dostajemy od taty Pabla zielone smoothie które naprawdę jest bardzo smaczne. Podoba mi się ich zdrowy tryb życia, a to że są weganami jest dla mnie niesamowite. Moja Kasia to jednak ma nosa do ludzi, trzeba jej przyznać 🙂
Gdy już wszyscy są gotowi ruszamy na wycieczkę po wyspie.
Naszym pierwszym celem jest Castillo de Santa Barbara, czyli położone na wzgórzu obecne Muzeum Emigrantów, które przedstawia wpływ emigrantów na rozwój i rozkwit Ameryki.
Jest to najstarszy zamek na całych Wyspach Kanaryjskich i znajduje się w miasteczku Tequise na szczycie wulkanu (!) Guanapaya. Niewątpliwym plusem zamku są roztaczające się ze szczytu widoki na okolicę.

Gdy tak stoimy robiąc sobie zdjęcia, Pablo wpada na pomysł, by z samochodu pokazać nam miasteczko. Pomysł wydaje się być idealny i faktycznie taki jest, w dodatku przejazd tak wąskimi uliczkami to dla mnie ( przynajmniej) duża nowość i frajda. Momentami mam wrażenie, że stracimy lusterko, jednak nic takiego się nie dzieje.
Po krótkim objeździe po miasteczku, ruszamy w dalszym kierunku. Ku mojej radości nasz gospodarz nie miał jeszcze okazji odwiedzić tego miejsca, dzięki czemu mam nadzieję, że przez chwilę poczuje się tak jak my – turystki 🙂
Jednak zanim docieramy na miejsce ( co okazuje się być na drugim końcu wyspy) odwiedzamy kolejnego czworonożnego przyjaciela, a dokładnie kopytnego, który wyraźnie spragniony jest towarzystwa i chętnie zjada jabłka, które mu dajemy.
Jest przeuroczy i bez problemu daje się głaskać – zupełnie jak pies. Znów jestem zachwycona <3
Mam nadzieje, że mój zaciesz nie wygląda nazbyt nienaturalnie i nikt nie widzi, jak oczy mi się świecą 😀
Nie wiem czemu, ale na widok zwierząt, które w dodatku są chętne do interakcji z ludźmi dostaje euforii. ( Mam nadzieję, że Pablo i Kasia dalej myślą, że jestem normalna 😀 )
Pan Koń jest super i Pablo obiecuje, że jeszcze od niego wrócimy 😀
Teraz to już czas najwyższy by udać się do celu naszej wyprawy – Parku Timanfaya, a właściwie znajdującego się w jego okolicy szmaragdowe jezioro El Golfo. W połączeniu z kontrastującą barwą wulkanicznych skał oraz czarnego piasku tworzy niemal kosmiczną, księżycową aurę. Nic więc dziwnego, że twórcy Planety Małp zdecydowali się wykorzystać potencjał tego miejsca w swoim filmie.
Jesteśmy oczarowani widokiem i tylko fakt, że moja kumpela robi zdjęcia nie jeziora, a widoku po drugiej stronie, przerywa aurę chwilowej melancholii i wybucham śmiechem 😀
I widok po drugiej stronie
Zostajemy chwilę na plaży by trochę pochillować i dopiero głód zachęca nas do powrotu na lunch.
Na szczęście Pablo zabiera nas na przepyszne wegańskie jedzonko, które nie tylko z opowieści smakuje wybornie!
Miejsce nazywa się Green Tara i usytuowane jest w okolicy Playa Honda. Jest to mały pub, z bardzo sympatyczną obsługą oraz kilkoma stolikami ustawionymi przy deptaku.  Jedząc można więc przyglądać się spacerującym ludziom i grającym w piłkę dzieciom. Panuj tu bardzo rodzinna atmosfera i odnosi się wrażenie, że każdy się tu zna. Jest to możliwe, o czym informuje nas Pablo, który jest stałym bywalcem knajpeczki.
Najedzeni i szczęśliwi wracamy do domu. Tego dnia po raz kolejny wychodzimy z psami oraz Mają, która wyraźnie rozwesela się na widok swojego pana oraz idziemy na plażę, podziwiać zachód słońca.

Na kolacje udajemy się do El Sibarita która serwuje nieziemskie burgery! Polecam, polecam,polecam!!
 
Dzień trzeci, w którym odkrywamy tajemnice wyspy
Rytuał poranny mamy wypracowany – poranny prysznic, zielone smoothie i śniadanie. Tym razem robię tofucznicę i podsmażam wegański boczek, który pachnie i smakuje bardzo podejrzanie – jak prawdziwy! Ale jest tak dobry, że nie sposób mu się oprzeć.
Do tego podaję sałatkę i zasiadamy do stołu. Moja kumpela śmieje się ze mnie, że mam obsesje żywienia ludzi i nie pozwalam jej nic robić w kuchni, co wcale nie jest prawdą. Śmiejemy się jednak z tego przez cały pobyt i od czasu do czasu przekomarzamy na temat podziału obowiązków kuchennych. Zaręczam Wam – zabawa jest przednia i czasem mamy głupawkę przez dobrych kilka minut.
Najedzeni ruszamy w podróż niespodziankę, jak nazywa to Pablo. Jedziemy do miejsca o którym nie wiedzą turyści, a właściwie to nawet nie wszyscy miejscowi, bowiem Pablo odkrył to miejsce niedawno.
Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej, po wąskich zboczach wyspy, by wjechać na sam szczyt. I gdy myślimy, że to już wszystko okazuje się, że miejsce docelowe znajduje się parę kroków dalej.
Widok ze zbocza robi piorunujące wrażenie, a niemal nienaturalny błękit morza dodaje energii. Siadam na skraju skały i obserwuje.
Szybko jednak okazuje się, że znacznie ciekawszy widok można zobaczyć schodząc po zboczu do jaskini. Trochę się boję, ale ciekawość zwycięża i zanurzamy się w dół skały, wchodząc prosto do jaskini. Jest wysoko. I jest na co patrzeć. Zdecydowanie wędrówka tu nigdy nie przyszłaby mi samej do głowy, uznałabym to bowiem za zbyt niebezpieczne. W tym momencie jestem jednak wdzięczna naszemu koledze za wyciągnięcie nas tutaj.
Po kontemplacji widoków ruszamy dalej zgodnie z planem w stronę Mirador del Rio, który opisywany jest jako punkt widokowy, zawieszony między niebem a ziemią. I faktycznie tak jest, bowiem by tu dotrzeć trzeba wjechać na szczyt góry by podziwiać piękne widoki i otaczającą naturę. Jednak naszym zdaniem, ów magiczny punkt pokazany nam przez Pablo wygrywa 😀
Następnie jedziemy do Cueva de los Verdes, której nazwa pochodzi od pasterzy, których była własnością. Jest to 2km labirynt, w którego sercu znajdziemy sale koncertową z niesamowitą akustyką. Co prawda podczas naszego zwiedzania nie było żadnego koncertu, za to mały chłopiec ( na oko 2-3 latek) ochoczo wskakiwał na scenę i podśpiewywał, za co został skarcony przez przewodnika (!) . ( a zawsze myślałam, że Hiszpanie są tacy pro dziecięcy ;/ )
Ta sala koncertowa  przypomniała mi trochę o naszej kopalni soli w Wieliczce, gdzie również znajduje się takowa i gdzie na koncercie byłam dobre kilka lat temu i muszę to powtórzyć 😉
Jaskinia uważana jest za jedną z najbardziej interesujących jaskiń świata, ale mam takie wrażenie, że po prostu świat nie widział Jaskini Niedźwiedzia u nas w Polsce 😀 Owszem jest piękna, ale ta nasza wcale jej nie ustępuje! Jaskinia na Lanzarote natomiast przez dłuższy okres czasu służyła miejscowej ludności jako schron przed piratami i najeźdźcami z Afryki i Europy. W jaskini panuje stała temperatura przez cały rok – 19 stopni, warto więc wziąć ze sobą jakiś sweterek.

Po tak intensywnym zwiedzaniu umieramy z głodu i myślimy tylko o tym by trafić do wegańskiej knajpeczki by się najeść. Mamy to szczęście, że Pablo zna chyba wszystkie wegańskie miejscówki w okolicy i posiada ich numery telefonu, dzięki czemu robimy rezerwacje i ruszamy jak najszybciej na lunch.

Jedziemy do Arrecife , które położone nad wodą wygląda bardzo urokliwie.
Knajpeczka w której jemy nazywa się Veganito del charco i jest to połączenie sklepiku z barkiem z całkiem dobrym jedzonkiem. Zresztą jesteśmy mocno głodni, więc i tak wszystko smakuje znacznie lepiej.
Knajpeczka ma swój urok, na górze znajduje się dosłownie kilka stolików i co jest dużym plusem zestawy gier karcianych i planszowych, co w mojej opinii jest bardzo cool 😀

W tym sklepiku też kupujemy sporo wegańskich serów, boczku i burgerów do testowania w domu. Polecam Wam bardzo bo są przeeepyszne! I trochę żałuję, że nie udało nam się spróbować wegańskich ryb czy kalmarów 😀 Ale następnym razem napewno spróbuje 🙂
Dzień czwarty,który spędzamy na błogim leniuchowaniu
W tych dniach Pablo udaje się do pracy, co oznacza, że do naszych zadań należy zagospodarowanie sobie czasu wolnego pod jego nieobecność. Pogoda nam sprzyja, udajemy się więc na plaże, gdzie w rytmie spotify nabieramy kolorów 🙂 Robimy sobie zdjęcia i śmiejemy się przy tym co nie miara. Jest miło i radośnie, do tego w Polsce pada i jest szaroburo więc czujemy się jakbyśmy wygrały los na loterii spędzając czas tutaj. Woda jest jednak zimna, a w moim odczuciu lodowata, jednak gdy po południu patrze na Pabla serfującego po falach odnoszę wrażenie, że jego zdanie jest całkiem inne.
Wieczorem idziemy na imprezę do pobliskiego pubu, która przenosi się do domu jednego z mieszkańców. Jest sympatycznie. W dodatku ów znajomy ma cudownie puchatego kota, który staje się atrakcją wieczoru. Jest dużo wesołych i śmiesznych ludzi, niektórzy mocno upaleni bądź wstawieni :d, jak to na imprezie. Ja jednak dostaje bólu brzucha i ewakuuje się wcześniej ( jeśli 1 w nocy to wcześniej 😀 )
Plażing smażing i kolejna impreza:D
Gdy po imprezie dochodzimy do siebie, decydujemy się pojechać na jedną z najpiękniejszych plaż na wyspie ( mimo, że Pablo zażarcie broni Famary 😀 ) Playa de la Cera, bo tak się nazywa jest super, w dodatku wjeżdżamy wjazdem tylko dla miejscowych dzięki naszemu przyjacielowi.
Jednak od razu Wam powiem, że przy wybieraniu Waszego plażowiska uważajcie, bowiem wielu panów lubi chodzić tam nago co nie koniecznie może być ciekawych krajobrazem. Bo w pewnym momencie możecie nie mieć gdzie wzroku odwrócić 😀
Nam się w miarę udało i tylko co jakiś czas przechadzał się jakiś golas, którego moje podświadomość nauczyła się nie dostrzegać 😀
Plaża jest naprawdę piękna, piaszczysta i według mnie ładniejsza niż famarowską, ale to kwestia gustu. Ja po prostu nie lubię schodzić do plaży kamieniami, wolę jak cała jest piaszczysta. Ot – taka moja fanaberia 😀
Gdy w końcu decydujemy się na powrót do domu jest grubo po 16 😀
Jemy makaron i udajemy się z Pablem na plaże by trochę posurfował 🙂
Przy okazji podziwiamy zachód słońca.
Gdy wracamy do domu, dostajemy propozycje kolejnej imprezy, więc zjadamy i przebieramy się w coś co nie jest z piasku 🙂
Jedziemy do miejsca, które nazywa się Club la Santa i z lotu ptaka wygląda tak:
Robi wrażenie, prawda?
Gdy tam przybywamy wieczorem oczywiście nie zdajemy sobie z tego sprawy, że obiekt jest tak wielki i oferuje tyle atrakcji. Trochę jak małe miasteczko 🙂
Poznajemy znajomych Pabla i kilka nowych osób, które przyjechały tu albo uczyć się surfingu albo być nauczycielami albo jedno i drugie 🙂 Impreza się rozkręca i tym razem naprawdę mocno szalejemy 😀 Trochę za, ale to w końcu wakacje 🙂
I muszę się Wam przyznać, że następnego ranka bardzooo boli mnie głowa 😀
Więc jeśli i Wy wybierzecie się na imprezę , radzę Wam nie mieszać alkoholi i drinków, napewno poczujecie się lepiej na drugi dzień. I dużoooo wody pijcie 😀 Żebyście nie byli mądrzy jak ja – po fakcie 🙂
Targ w Tequise i ulubiona kolacja
Jest niedziela i leczymy kaca. Powinniśmy wstać 2h temu, ale nikt nie miał do tego weny i właściwie dopiero solidne śniadanie które zrobiłam razem z Kasią postawiło naszą trójkę na nogi. Ten dzień niby planowaliśmy już od kilku dni, bowiem targ w miasteczku jest tylko w niedziele i jest naprawdę wyjątkowy. No nic, spóźnimy się trochę, ale może nie aż tak bardzo.
Gdy dojeżdżamy większośc straganów pomału się pakuje, udaje nam się jednak kupić co nieco. Ja standardowo kupujemy magnez oraz urzeczona artyzmem mieszkańców, pierścionek serduszko. Jest uroczy i ma w środku śliczny zielony kamyczek – Oliwin, tutejszy skarb. Kamienie te wydostają się z ziemi wraz z wybuchami wulkanu. I co ciekawe, możecie je znaleźć na plaży w okolicy El Golfo, wymaga to jednak cierpliwości i czasu 🙂 . Trochę jak z szukaniem naszego polskiego bursztynu 🙂
Na moje nieszczęście kamyczek wypada w 3 tygodnie po powrocie do Polski 🙁
Z kolejnych ciekawostek, które znalazłam dużo później w internecie okazuje się, że Oliwinu na wyspie jest niewystarczająco do produkcji biżuterii, na którą jest tak wielki popyt i kraj importuje ów kamień z Brazylii(!!)
Po zakupach i spacerze wzdłuż miasteczka idziemy na pyszne smoothie 🙂
Przed knajpką gra orkiestra i jest bardzo klimatycznie.
Ten kościół powyżej to Iglesia de Nuestra Senora de Guadalupe, który jest bardzo ładny w środku i na zewnątrz, jednak nie zawsze otwarty o czym trzeba wieidzieć.
Po zwiedzaniu i relaxie postanawiamy więc odwiedzić najstarszą restaurację w okolicy, w miejscowości Yaiza – La Era. Pochodzi z XV w i jako jedno z nielicznych miejsc przetrwało erupcję wulkanu. Uchodzi za najlepszą restaurację w okolicy. Okazuje się jednak, że nie będzie nam dane nic zjeść ani się napić, bowiem w niedziele jest zamknięta. No cóż…
Za to w drogę powrotną robimy sobie zdjęcia na środku drogi 😀

Odpoczywamy i spędzamy czas na plaży,a po powrocie do domu zastajemy Maję w nowej odsłonie, czyli po strzyżeniu!

Przedostatnią noc celebrujemy pyszną kolacją w ulubionej knajpeczce El Sibarita <3
Podsumowanie
Wyspa okazała się bardzo różnorodna, magiczna i pełna niespodzianek, pysznego jedzenia i wspaniałych ludzi, których tam poznałam. Myślę, że kiedyś tam wrócę, by odwiedzić również sąsiednie wyspy i powspominać ten beztroski czas.
Wyspa jest idealna dla wegan, bowiem w niemal każdej knajpce są jakieś wege opcje, a i samych wege knajp jest sporo. I do tego dostępność wegańskich produktów nawet w małych osiedlowych sklepikach zadziwia! Bardzo brakuje mi tych produktów w Polsce i naprawdę chętnie bym je kupowała. Mam nadzieję, że w niedługim czasie zawitają na nasze sklepowe półki.
Jednak wyjazd był magiczny dzięki Pablowi, który zaprosił mnie i Kasię ( dzięki, że o mnie pomyślałaś <3 ) na tą wycieczkę 🙂
Gorąco polecam Lanzarote jeśli jeszcze zastanawiacie się czy warto 🙂
kategoria: #Podróże
 21 listopada, 2017