Kubańska przygoda na Karaibach, czyli subiektywna relacja z podróży

Gdy przyjeżdżamy na lotnisko w Warszawie panuje przenikliwy mróz. W Polsce zima szaleje pełną parą z czego cieszą się dzieci i narciarze, jednak pozostała część społeczeństwa już niekoniecznie.

Wychodząc z samochodu czuje jak przenika mnie ziąb i przez chwilę żałuję, iż ubrałam tylko bluzę. Na szczęście brak czapki rekompensuje kaptur, a stanie na zewnątrz nie trwa długo. Ciągniemy bagaże do budynku lotniska i ruszamy by się odprawić.
Lot głosi, iż lecimy do Montego Bay na Jamajce i już w kolejce dostrzegamy pasażerów z jamajskimi koszulkami. „Cóż za entuzjazm” –  myślę w duchu. Dostajemy miejsca przy oknie i ruszamy do poczekalni. W między czasie zahaczam o drogerie i kupuje sobie nową szminkę. W ferworze pakowania totalnie zapomniałam o kolorówkach do ust, a wiadomo, że nic tak nie podkreśla opalonej buzi jak kolor na ustach.
Siadam na krzesełku w poczekalni obok entuzjastycznego młodzieńca, który wraz z grupą przyjaciół od jakiegoś czasu świętuje swoje wakacje. Woń whiskey unosi się nad moją głową, w związku z czym postanawiam zmienić miejsce. Mój facet niczym lew upatruje wolny rząd, do którego przenosimy się ochoczo na czas oczekiwania.
W końcu zostajemy poproszeni do odprawy i udajemy się w poszukiwaniu naszych miejsc samolotowych. Zgodnie z rezerwacją miejsca przy oknie, z większą ilością miejsca na nogi. To będzie długi lot, dlatego zabezpieczyłam nas wcześniej.
Latanie czarterem to nie do końca moje największe hobby, zwłaszcza zapełnionym pijanymi już pasażerami.
Jednak sami wiecie, że czasem po prostu trzeba pójść na kompromis, rekompensując sobie ową niedogodność na miejscu.
Prawda jest taka, że w porównaniu do samolotu, którym leciałam na Zanzibar ten samolot jest całkiem w porządku, a jedzenie w opcji wegańskiej bardzo smaczne. ( wybaczcie czepialstwo 😀 )

 

 

Problemem są tylko wiszący nad moją głową i wesołkowato rozmawiający, pijani panowie, którzy kompletnie nie przejmują się faktem, że przeszkadzają połowie podróżnych. Mimo upominań przemiłych stewardess dalej po kryjomu nalewają sobie kolejkę za kolejką.
Taki obraz zawsze mnie zasmuca i o ile jestem w stanie zrozumieć, że ktoś może się napić lampkę czy dwie wina podczas podróży o tyle nie jest mi w smak patrzeć na podpitych chłopów. Jakoś nie współgra mi to z obrazem, który mam przed oczami po moich kilkunastu podróżach. W końcu panowie przeginają, i w miarę grzecznie proszę ich by zajęli swoje miejsca, tak by nie siadać mi niemal na kolanach.
Muszę mieć groźne spojrzenie, bo o dziwo przenoszą imprezę dalej.

Lądujemy w Montego Bay, gdzie za jedyne 100 zł zjadamy dwie kanapki typu subway, po czym ruszamy dalej do Varadero.

 

W między czasie nasz hotel na Kubie wyprowadza mnie z równowagi łamiąc wcześniejsze postanowienia i dopiero kilka gróźb z mojej strony stawia ich do pionu. Czyżby pierwszy sygnał „kubańskiej mentalności”?
Lot trwa tylko 2h, natomiast sama odprawa na lotnisku zajmuje niemal godzinę. Wiza, cel wizyty, lista pytań i czekanie na bagaże.
Wymieniamy walutę i udajemy się w poszukiwaniu naszego kierowcę, przepytując przy tym trzech nie mówiących po angielsku kierowców taksówek. Trafiamy na miłego i uczynnego Kubańczyka, który dzwoni po kolegę po czym okazuje się, że ten stoi na bocznym parkingu i czeka na nas. Ładujemy nasze plecaki do bagażnika z wielkim trudem, bowiem połowę miejsca zajmuje butla gazowa. No tak, komuna 😀
Kierowca nie mówi po angielsku a i ja jestem zbyt zmęczona by wysilać się na mój łamany hiszpański.
Docieramy do hotelu i dostajemy całkiem ładny pokój z widokiem na Morze Karaibskie. Mimo to standard jest zdecydowanie niższy niż europejskie 5-gwiazdek, na szczęście łóżka są wygodne i po szybkiej kąpieli zapadamy w sen.
Rankiem budzą nas promienie słońca i burczenie w brzuszku.
Po szybkim prysznicu udajemy się na śniadanie.
Wybór może nie jest zły jeśli chodzi o wegańskie opcje śniadaniowe, są bowiem świeżo robione według zamówienia smoothies, owoce i warzywa oraz pieczywo, ale przyzwyczajeni do innych standardów hoteli 5-cio gwiazdkowych nie umieramy z zachwytu.
Jednak mimo to najadamy się do syta, a miła Pani obsługująca nasz stolik przynosi nam herbatę.

 

I tu Wam powiem, że na Kubie napiwki mogą zdziałać cuda. Dzięki nim każdego dnia mieliśmy stolik z widokiem na morze oraz w miarę nieopieszałą obsługę kelnerską. Co więcej Maria oraz Anna od progu witały nas uśmiechem i potrafiły odgonić innych gości ( którzy nie dawali napiwków) byśmy mogli komfortowo podziwiać fale morskie do śniadania. Nasza Maria to przemiła osoba, ale o typowo kubańskim podejściu, czyli bez pośpiechu, nawet przy pełnej sali gości.

 

Po śniadaniu wylegujemy się na plaży i poznajemy miłych Czechów, z którymi spędzamy czas i dwa dni później idziemy na imprezę.

 

Impreza w Varadero i inne przypadki

W hotelu mamy all inclusive i wszystkie kubańskie drinki w cenie. A wiadomo, że wszelkie kubańskie problemy ( np. brak internetu, albo konieczność jechania na drugi koniec miasta po kartę na internet załatwia się Cuba Libre oraz Mojhito.  ( no Kaman, to jest ponoć ich największy kurort plażowy a 90% mieszkańców i obsługi nie wie gdzie dostać neta!! ). Dodam, że drinki hotelowe składają się w 90% z alkoholu i 10 % uzupełnienia. Okrutnie mocne, dla mnie nie do przejścia, więc musiałam milion razy tłumaczyć znudzonym życiem kelnerom żeby lali mniej 😀 Jak się potem okazuje w knajpach ta tradycja nie jest powszechna i tam już dostaniecie ” normalne” drinki. Ale nie o tym miałam pisać 😀
Otóż wybraliśmy się na imprezę do Klubu The Beatles, najbardziej popularnego miejsca w mieście. Muzyka rockowo-epokowa na żywo, drinki w przyzwoitych cenach i możliwość podjechania retro autem pod samo miejsce zdecydowanie przemawiały na korzyść knajpy. Pech jednak chciał, że wypijając za dużo o 2 drinki nie zauważyłam mini schodka i jakoś tak niefortunnie stanęłam, że skręciłam lewą nogę w kostce. Ból okropny, lekarza na miejscu brak. W ramach anitidotum dostałam kolejnego drina i śmiejcie się lub nie, ale pomógł. W sumie to mój poziom upojenia alkoholowego sięgnął zenitu. Humor jednak miałam przedni, zapomniałam całkowicie o feralnym wydarzeniu  i mimo zdziwionych min moich znajomych udaliśmy się na tą imprezę, gdzie przetańczyłam ( a właściwie przeskakałam) pół nocy, zapoznając się z połową gości i artystami! 😀
Co prawda nie wiem jak dotarłam do łóżka, ale to już szczegół 😀 Są wakacje – jest impreza 😀

Dopiero rano, zdałam sobie sprawę jak poważnie opuchnięta jest moja stopa..

Dojście na śniadanie jeszcze nigdy nie było takie trudne i bolesne, mimo ketonalu który zażyłam.
Po śniadaniu udaliśmy się do punktu medycznego, gdzie pielęgniarka 5 razy pytała mnie czy to boli i co ona ma zrobić, po czym kazał mi kupić MAŚĆ w aptece…żenada, ale w sumie nie miałam w planach jechać do szpitala na prześwietlenie.
Maść i bandaże dostępne w aptece okazały się najgorszym syfem jaki kiedykolwiek przyszło mi używać, a i tak pochodziły z półki dla turystów i kosztowały 50$..

Przyzna Wam, że nawet pogoda płakała nam moim stanem bo przez kolejne 2 dni padał deszcz i było tak zimno, że żałowałam iż nie zabrałam puchówki 😀
Nie mniej jednak okłady z lodu i bandażowanie trochę pomogły, co nie zmieniało faktu iż byłam przerażona naszym dalszym tripem, który właśnie za kilka dni miał nastąpić.
Gdy przestało padać wyszliśmy na mini spacer przed hotel, zobaczyć pelikany. Niestety te nie były zainteresowane pozowaniem za free, a jeden nawet mnie udziobał ;/ W dodatku tutejsze pelikany są jakieś szaro-buro-beżowe, wcale nie ładne. Do tego antypatyczne. Smuteczek.
(Tylko raz umierałam ze śmiechu z pelikana i to jak wyjeżdżaliśmy już. Ów okaz taplał się w wodzie jak szalony, przewracając się na plecy i mając z tego wielki ubaw. Jednak gdy jakiś inny ptak nad nim przelatywał od razu przyjmował statyczną, siedzącą pozycje na wodzie, by chwilę później wrócić do swojej aktywności i tak kilka razy. Mówię Wam śmiechu co nie miara, aż nakręciłam filmik!)

Dla umilenia atmosfery zapisaliśmy się na kolacje do należących do kompleksu hotelowego 3 restauracji: włoskiej, kubańskiej i międzynarodowej.
Trochę to śmieszne, iż trzeba było się do nich zapisywać, w dodatku jedynie w przedziale między godziną 10 a 12, ale pomału przyzwyczaiłam się że w tym kraju nie ma istnieje coś takiego jak logika, w dodatku większość rzeczy jest syfiasta i koszmarnie droga.  Dlatego też wiem, że nie poleciłabym tego kraju znajomym, a i sama nie darzę tego miejsca na świecie jakimś większym sentymentem 😀 Możecie powiedzieć, że jestem rozwydrzonym podróżnikiem, przyjmuje to na klatę 😀
Całość negatywnych wrażeń uratował nasz pobyt w Hawanie i Trinidadzie, ale o tym za chwilę, bo i tak zboczyłam z tematu.

Tak wiec każdego następnego wieczora udawaliśmy się do w/w knajpek na degustacje.
Jedzenie totalnie nie powalało i wychodziliśmy rozczarowaniu, a restauracja z którą wiązaliśmy największe nadzieje ( międzynarodowa) okazała się największą klapą i w dodatku też nie serwowała frytek tylko chipsy.
Ciekawostką jest fakt, że na Kubie dostanie frytek jest wręcz niemożliwe, a jeśli już to tylko dla turystów w bardzo drogich restauracjach. Kto by pomyślał, że frytki staną się towarem luksusowym 😀
Jedno co muszę stwierdzić to to, że niektóre dania serwowane były w naprawdę kreatywny sposób.

Mimo mojej obolałej stopy postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę na pobliskie Cayo Blanco i snurkowanie na rafie koralowej.
Po porównaniu cen obecnych w mieście biur podróży udało nam się dostać 2 bilety z biura prowadzonego przez Rosjan.
Cena bez nurkowania z delfinami ( ową atrakcję zaliczyłam już w Wenezueli, więc nie byliśmy zainteresowani) to 120$ od osoby.
Musicie wiedzieć, że Kuba mimo panującego tu reżimu i niskich wynagrodzeń dla pracowników, ceny usług ma pod Amerykanów oraz Kanadyjczyków, którzy w mojej opinii całkowicie rozwydrzyli mieszkańców ciągłymi napiwkami i zasobnościom portfeli.
Dlatego panuje tu mentalność, że turysta i tak zapłaci każdą kwotę i jest naprawdę drogo, a serwis nie wart owej ceny. Wiem, co mówię, bo mam porównanie 😉
Tak czy siak wycieczkę, pomijając snurkowanie zaliczam do udanych, piękna plaża ( w końcu!!! ) i miły barman na wyspie oraz prześmieszny animator na jachciku dali z siebie wszystko. Dzień kobiet, który napewno zapamiętam 🙂
Natomiast wspomniane wcześniej snurkowanie możecie sobie odpuścić bo NIC tam nie ma! Dosłownie 😀
Jeśli już bardzo usilnie chcecie nurkować lub snurkować polecam Zatokę Świń lub inne zakątki świata 🙂

Jak już wspominałam na Kubie jest olbrzymi problem z internetem, można go dostać tylko w kilku punktach na karty firmy ETECSA ( przeważnie dwa w mieście) i za jednym razem nie jesteście w stanie nabyć więcej niz 3 takie karty. Każda za około 4,5 CUC = 4,5$/h. Internet, gdy już uda Wam się do niego zalogować, nie zawsze jest świetnej jakości, czasem mimo usilnych prób nie ma go wcale.
Jeśli będziecie w Varadero udajcie się do hotelu Melia las Americas, obok znajduje się centrum handlowe i po schodkach w górę znajdziecie punkt sprzedający karty internetowe. Koniecznie weźcie ze sobą paszport 🙂
Do hotelu dojedziecie piętrowym autobusem, który kursuje wzdłuż wybrzeża.
My wybraliśmy się raz na jego pełną trasę i prawie płakaliśmy ze śmiechu, bowiem poza jaskinią nietoperzy nie ma nic godnego uwagi. No chyba, że jesteście fanami hoteli w stylu komunistycznym 😀
Varadero uchodzi za najpiękniejszy kurort wypoczynkowy na Kubie i jeśli tak to jest to dość smutna ocena.
Plaże może nie są jakieś brzydkie, w hotelu w którym mieszkaliśmy były jedne z ładniejszych i szerszych, a i morze miało piękny, turkusowy kolor, jednak mimo to ciągle miałam jakiś wewnętrzny niedosyt.
W dodatku byłam napewno bardziej marudna przez skręconą kostkę i utrudnienia w poruszaniu się.
Byłam w szpitalu w Varadero, opieka jest prywatna i jak to wszędzie bywa szpital oferuje więcej „luksusów” dla swoich pacjentów, ale dalej szału nie ma. Przykre jest jedynie to, że do owego szpitala dostęp mają jedynie cudzoziemcy, co mocno mnie zniesmaczyło. Jakoś nie w smak mi tego typu „podziały” i zawsze mnie to denerwuje.
Ale co poradzić.
Może i to jest jednym z powodów dla którego Kubańczycy nie są tak wesołych i przyjacielskim narodem jak próbuje się nam wmówić w Internecie. Ich nastawienie by jak najmocniej wyzyskać turystę jest tak wszechobecne, że aż zbiera na nudności momentami.
Z ciekawostek powiem Wam, że w Varadero znajduje się lokalny market, na którym zaopatrzycie się w dobra wszelakie jakie oferuje Kuba. Jeśli tak jak ja będziecie chcieli kupić obrazy lub maski, upomnijcie się o rachunek lub pokwitowanie, bowiem ustrzeże Was to przed płaceniem cła na lotnisku. I to nie małego! Celnik na którego ja trafiłam chciał 50$ od każdego obrazu, a miałam ich 4! Po wielkich bojach i pertraktacjach stanęło w sumie na kwocie 50$ co i tak uważam za przegięcie. Dlatego pamiętajcie o rachunku 🙂

 

Zakamarki Hawany 

Po odpoczynku w Varadero, udajemy się na autobusem do Havany.
Jako, że portale opisujące podróżowanie po Kubie ze spokojem zalecają kupno biletu na miejscu, nie jesteśmy przygotowani na nadchodzące perypetie. Otóż dzika kolejka wita nas na wstępie. Gdy udaje mi się dotrzeć do okienka, dowiaduje się, że jak chce to za 10$ mogę wskoczyć na listę rezerwową, jednak nie ma gwarancji uzyskania biletu, w dodatku w ilości 2 szt.
Patrze na Pana oczami małego labradora i wskakuje na początek rubryki.
Teraz niektórzy z Was zapytają co zrobić, jeśli takowego biletu się nie dostanie?
Można jechać taksówkom, jednak warto wtedy dobrać sobie kompanów, żeby nie zbankrutować. Mimo. że do Havany są tylko 2h drogi, taksówkarze żądają od 200-300$ za kurs. Nie mało, co?

Tym razem jednak udaje nam się dostać bilet i wsiadamy do pojazdu. Jakoś siedzeń to mniej więcej taka jak Uni- busa, w korelacji Kraków- Katowice. Nie ma jednak wifi 😀
Jak się okazuje ten sam autobus jedzie na lotnisko, więc jeśli chcecie to za wczasu zabukujcie bilet.


Docieramy do centrum Havany po 4h drogi, bowiem autobus po drodze zaczął się palić i musieliśmy zrobić postój.
Najśmieszniejsze jest to, że gdyby nie protest pasażerek z tyłu, które w pewnym momencie straciły kawałek podłogi pod stopami, kierowca totalnie by się nie przejął sytuacją. Wyobrażacie sobie stracić grunt pod stopami? W tym momencie nabrało dosłownego znaczenia! 😀
Teraz wydaje się to śmieszne, ale wtedy sama byłam zestresowana czy w ogóle dojedziemy do celu.
Po 40 minutowym postoju kierowca doszedł do wniosku, że wszystko już jest okey i ruszyliśmy dalej.
Z Malecón ( nadmorska część Hawany) jedziemy taksówką do naszej casa particular położonej blisko Capitolu.


Nasi gospodarze to bardzo sympatyczni i pomocni ludzie, niestety nie mówiący po angielsku, a jak wiecie mój mój hiszpański nie jest biegły 😀 Dogadujemy się jednak względem wegańskich śniadań, które kosztują 7$ od osoby i okazują się warte swojej ceny.
Do naszych hostów przychodzi uprzejma sąsiadka Isabel, która mówi po rosyjsku i całkiem nieźle po angielsku dzięki czemu nasza komunikacja przebiega znacznie łatwiej. Isabel okazuje się cudowną osobą, dzięki której udaje nam się załatwić leki dla mojej chorej babci. A uwierzcie mi sprawdziliśmy dokładnie przed wyjazdem gdzie takowe cudo dostać i i tak nic to nie pomogło.
Z Isabel spędziliśmy jeden dzień na pieszych wędrówkach od apteki do apteki, by ostatecznie znaleźć je w ostatniej i to w ilości 1 szt. Zamówienie kolejnej możliwe było na za 10 dni, nas niestety miało już nie być w owym czasie w Havanie, więc zadowoliliśmy się jedną sztuką. Tak to już jest na Kubie, że nawet w stolicy niczego nie możecie być pewni.

Po całym dniu chodzenia w pełnym słońcu czas na fotę z Isabel i jej córką 🙂

Następnego dnia udajemy się w podroż po Havanie, kierując nasze kroki na Plaza Vieja, który zachował urok kolonialnych budynków oraz gdzie czas płynie jakby wolniej. Idziemy następnie pod arkadami Casa de los Condes de Jaruco, które z takim zachwytem opisywała hrabina de Merlin. Budynki są ładne, ale powiem Wam szczerze, że naoglądałam się owego stylu w Hiszpani, Francji i Włoszech i nie czuje się porażona ich urokiem.

Jeśli macie czas zajrzyjcie do Catedral de la Virgen María de la Concepción Inmaculata, gdzie przez lata sądzono, iż znajdują się tu prochy Krzysztofa Kolumba.

Idąc dalej przechodzimy koło pominika Carlosa Manuela Céspedesa, kubańskiego bohatera narodowego.

Kierujemy się na plac katedralny Plaza de la Catedral oglądamy Capitolio, który od lat jest w remoncie i nie można zwiedzać go od środka. Nikogo z tubylców to nie dziwi.
Na tej samej lini co Capitolio znajduje się Teatr, który komponuje się architektonicznie z pobliskim gmachem.

Jednak gdy tylko odwrócimy się o 180 stopni naszym oczom ukażą się wszechobecne ruiny i zaniedbane budynki. Obraz jakby rewolucja skończyła się kilka dni wcześniej.

 

Zatrzymujemy się w pobliskich fastfoodach i kupujemy to co jedzą lokalski, a o dziwo jest wegańskie.

Po chwili odpoczynku kierujemy nasze stopy w dół, mijając jeden z lepszych  stolicy hoteli , gdzie jeśli chcecie otrzymacie internet w pakiecie z drinkiem. Dobry pomysł jeśli chcecie się zrelaksować po pełnym zwiedzania dniu.
I moim zdaniem najlepsze Mojhito w stolicy 🙂

Staramy się poczuć atmosferę miasta nieśpiesznie spacerując po El Prado, biegnącej od Parque Cetnral do Malecón, kiedyś bardzo modnej dzielnicy Starej Hawany, co widać po bogato ( jak na kubańskie warunki) wyglądających budynkach.

Najbardziej charakterystyczną budowlą przy Prado jest gigantyczny hotel Sevilla , w którym nocowaliśmy ostatnią noc. Budynek ten odegrał bardzo ważną rolę w powieści „Nasz człowiek w Havanie” H. Greene – to właśnie tu, w pokoju 501, mieszkał tajny agent Hawthorne.
Fajną sprawą jest to, iż hotel posiada wielki basen na dachu i za 15$ dostaniecie internet i kartę na bar o wartości 12$ do wykorzystania. Całkiem niezły deal, prawda?
Kolejnym atutem hotelu jest restauracja na 9-tym piętrze skąd rozpościera się widok na całą okolicę.

Po tak intensywnym spacerze udajemy się w poszukiwaniu kolacji.
Jednak znalezienie wegańskich opcji graniczy z cudem, a ceny jak za podawaną paszę zawrotne.
Wychodzimy źli i zniesmaczeni, dlatego na poprawę nastroju udajemy się na drinka przy lokalnej muzyce.

Jak już wcześniej wspomniałam na Kubie nie ma nic za darmo, tak więc i za wysłuchaną muzykę należy zapłacić, minimum 10$ 😉
Grajkowie stoją nad Wami tak długo, aż tego nie zrobicie 😀

 

Drink z Hemingwayem i przejażdżka różowym Cadillakiem

Rankiem nasi gospodarze witają nas solidnym śniadaniem i świeżo parzoną kawą, której aromat roznosi się po mieszkaniu.
Dostajemy 2 wielkie talerze owców, sałatkę z pomidorami oraz ziemniaki pieczone i gotowaną fasolkę. Wyżerka na całego!
Po takiej uczcie ledwo się ruszamy, ale mamy zapas energii na kolejne zwiedzanie.

 

Ruszamy w stronę Capitolio gdzie dzień wcześniej umówiliśmy się z taksówkarzem na zwiedzanie.
Mnie osobiście najbardziej zależy by udać się do oddalonej o 15km rezydencji Hemingwaya.
Jest sobota, piekny, ciepły słoneczny dzień i nic nie wskazuje, że zaczniemy podróż od podniesienia mi ciśnienia 😀
Wsiadamy do różowego Cadillaca i z okularami na nosie podziwiamy widoki. Zupełnie jakbym wróciła do lat 50′.
Sympatyczny kierowca opowiada nam, iż owe autko ma 50 lat i oryginalny silnik, który nigdy nie był w naprawie. Nie chce mi się aż w to wierzyć! Wnętrze auta może nie powala nowością i owszem mogłoby być lepiej zadbane, a przynajmniej odremontowane (jak samochody którymi jeździliśmy w Varadero) ale jak na tylu letni pojazd trzyma się świetnie.

Kierowca opowiada nam o swojej rodzinie i wyraźnie podkreśla, że chciałby wyemigrować z kraju.
W między czasie wręcza nam ulotkę i tłumaczy, co po drodze zobaczymy. Miło z jego strony, bowiem owa przyjemność wyniesie nas jedyne 300$.

Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej, by dotankować palącego jak smok staruszka.
Wiatr rozwiewa mi włosy, oczywiście we wszystkich stronach, nie tak jak na filmach 😀 , gdy nasz kierowca przyśpiesza.
Dojazd do posesji wiedzie przez zakamarki i nie jest w ogóle oznakowany, takie tam dla wtajemniczonych 😉
Podjeżdżamy pod cel naszej podróży, ja na maksa podjarana wybiegam wręcz z samochodu i co widzę?
Zamkniętą sznurem bramę.. Nie wierzę, no po prostu nie wierzę…ręce mi opadają i pytam naszego kierowcę co jest grane.
Ten ze stoickim spokojem odpowiada, że przecież jesteśmy u celu i co ja chciałam więcej.
Czy ja się przesłyszałam?!
Wlepiam w niego oczy i próbuje zebrać myśli. Przecież na wstępie zaznaczyłam, że chce zwiedzić wille OD ŚRODKA mówię w końcu.
Marco ( kierowca) patrzy na mnie po czym stwierdza, że to w sumie to niemal to samo.
– NIEMAL?! – krzyczę na niego, bo tracę cierpliwość.
– Nie tak się umawialiśmy i nie po to braliśmy samochód na pół dnia by pocałować klamkę! – jestem naprawdę wkurzona.
– Tam nic nie ma, pojedziemy na drinki do innej knajpy – Marco próbuje mnie uspokoić, bo widzi moje wyraźne wzburzenie.
Chce mi się płakać, tak wiecie jak to jest gdy macie coś w głowie, nastawiacie się na to a potem taki klops.

„Na biurku piętrzą się czasopisma, otwieracze do kopert, długopisy i ołówki. Niczego stąd nie zabierano, niczego też nie dołożono. To, co znajduje się w willi, ilustruje po prostu tryb życia Hemingwaya. Na barku stoją oryginalne butelki z trunkami, którymi się raczył; z niektórych powoli złuszczają się spękane etykiety. – Zachowano tu szczegółową historię gospodarza wnętrza – zauważa Connors. – W bibliotece nadal znajdują się książki, które autor pochłaniał.”

Właśnie to miałam zobaczyć..ehh
Mój chłopak uspokaja mnie i obiecuje, że kolejne atrakcje napewno mnie pocieszą.
Koło nas parkują dwa kolejne samochody, których kierowcy tak samo zrobili swoich pasażerów w bambuko! Każdy z nich tak samo rozczarowany jak ja…
Wsiadam niepocieszna do samochodu i wracamy do Hawany.

Zatrzymujemy się na kilka ujęć w El Floridita i ochłonięcie przy tutejszym Mojhito. Jest to co prawda totalnie nie po drodze w związku z planem wycieczki, ale Marco widzi, że jestem zła jak osa i nie protestuje.
Jak widzicie pub wygląda dość obskurnie, siedzenie w środku są stare i wysiedziane, a na ścianach widnieją obrazy Fidela i Hemingwaya.  Trochę jak u babci w salonie. Nie jest to owe bajkowo miejsce opisywane w przewodnikach i po raz kolejny dzisiejszego dnia czuje się niepocieszona.

Marco pyta czy chcemy zrobić sobie zdjęcia w La Bodequita del medio, na co kiwam głową.
Mimo wypicia szklanki mojhito dalej czuje wewnętrzny smutek.
Jedziemy do kolejnej słynnej miejscówki i zgodnie z tradycją dzisiejszego dnia całujemy klamkę..

Oficjalnie mam dość wycieczki.
Marco patrzy na mnie skruszonym wzrokiem i tłumaczy, że on nie wiedział, że zawsze jest otwarte i przeprasza.
Nie on jeden najwyraźniej, bo za nami podjeżdżają Amerykanie. Nie wiem jak można być kierowcą i nie wiedzieć takich rzeczy.

Nagle Marco wpada na świetny pomysł i jakby dostał olśnienia zapędza nas do auta.
– Jedziemy na festiwal- mówi z niekłamanym entuzjazmem.
Udajemy się na El Callejón de Hamel, gdzie odbywa się coś w rodzaju wernisażu na świeżym powietrzu. Jest to jedyne miejsce w Hawanie, gdzie artyści mogą wyrażać swoją niezależności i poglądy bez obawy o represje ze strony władz.

Bardzo podoba mi się ta dzielnica, a wręcz staje się moim ulubionym miejscem w stolicy! Jednak są jakieś pozytywy dzisiejszego dnia 🙂

Ruszamy by zrobić sobie zdjęcia na Plaza de la Revolución. Jest to miejsce przemówień El Comandante i to tutaj składane są kwiaty w rocznicę śmierci Che Guevary. Po środku placu znajduje się wysoka budowla – nazywana Monumento Jose Marti. Z tyłu znajduje się muzeum, ale ja nie miałam ochoty tam wchodzić :D.
Gdy się obrócimy zobaczym Ministerstwo Spraw Wewnętrznych z wielkim Che na fasadzie.

By dotrzeć tutaj mijamy Cementario de Colón, na którego zwiedzanie żadne z nas nie ma ochoty. Ot – cmenatarz jak cmentarz, zapewnie nie wiele różniący się od tych które już widziałam.


foto Cuba Travel

Kolejny przystanek wkrótce 🙂

#Kuba #travel #podróże #Hawana #Varadero

kategoria: #Inne, #Podróże
 6 września, 2017